Subiektywny przewodnik po Krecie
Dzień 6
Dzień, w którym powinniśmy zostać w łóżku
Trasa: Plakias - Kommos - Matala - Asterousia - Tripiti - Plakias
Ημέρα 6
250kmDzień 6
Kommos, Matala, Tripiti
To miał być sympatyczny dzień, który planowaliśmy rozpocząć plażowaniem w Kommos. To miejsce opisane jest na Cretan Beaches jako ciekawa plaża znajdująca się obok Matali, a dokładnie po prawej stronie słynnej skały z grobowcami. Ponadto tego dnia kończył się w Matali festiwal, który chcieliśmy też zobaczyć.
Po włączeniu nawigacji i ustaleniu trasy wyświetlił nam się absurdalny czas przejazdu określony na 4 godziny. Nie pozostało nam nic innego jak zignorować tę informację bo wiedzieliśmy, że odległość około 70 km, jaka dzieli Plakias od Kommos, pokonamy w znacznie krótszym czasie. "Dogodna" trasa wyznaczona przez nawigację biegła częściowo szutrowymi drogami, więc nie dziwi nas ten długi czas przejazdu.
Grząskie piaski w Kommos
Po dojechaniu do Kommos i znalezieniu zjazdu w okolice plaży wjechaliśmy na spory szutrowy parking. Po zaparkowaniu samochodu nagle poczuliśmy, że jego przód wyraźnie się zapadł. Mając złe przeczucia postanowiliśmy przeparkować samochód w inne miejsce. Niestety okazało się to niemożliwe. UP nie był w stanie samodzielnie wyjechać. Pierwsze próby wyjechania na wstecznym spowodowały tylko wzniecenie tumanów pyłu oraz głębsze zapadanie się przodu samochodu w piachu.
Dość szybko sytuacją zainteresował się właściciel parkingu oraz przypadkowi turyści. Próby ręcznego wypchnięcia naszego auta nie przyniosły żadnego skutku. Jedyne co się zmieniło to coraz większy dół, jaki pojawiał się pod przednimi kołami. Po kilku minutach takich zmagań UP osiadł płytą podłogową na piasku. W tej sytuacji większość pomagających nam turystów widząc nasze beznadziejne położenie i oceniając szanse wypchnięcia samochodu na zerowe zrezygnowała. Na placu boju pozostał jedynie grecki właściciel parkingu oraz starszy sympatyczny Austriak.
Stało się jasne, że bez drugiego samochodu nie uda nam się wyciągnąć UP'a. Na szczęście Grek dysponował swoim Peugotem. Postanowiliśmy zaprząc ten leciwy samochód by wyciągnął naszego Volkswagena. Niestety my nie mieliśmy na wyposażeniu porządnej liny do holowania, a Grek miał jednie kawałek starej alpinistycznej linki. Już przy pierwszej próbie wyciągnięcia auta sznur pękł z głośnym trzaskiem. Każda kolejna próba coraz bardziej skracała linę zmniejszając ostatecznie jej długość do półtorametrowego odcinka. Takie wyciąganie samochodu nie miało sensu, to po prostu nie mogło się udać.
Stojąc przy samochodzie radziliśmy co robić dalej. Grek starając się rozładować nieco atmosferę stwierdził, że to nie jest nasz dzień. Najlepiej było zostać w domu i leżeć w łóżku, a poza tym to on nie lubi poniedziałków. Pokrzepieni tymi słowami doszliśmy do wniosku, że jedyne co możemy zrobić to podnieść samochód i podłożyć kamienie pod koła. Szczęśliwie okazało się, że Grek miał w swoim przepastnym arsenale dwa całkiem porządne ręczne podnośniki. Po kilku minutach ciężkiej pracy udało nam się unieść UP'a na tyle wysoko, że jego powozie znajdowało się 20 centymetrów nad ziemią i pod kołami mogliśmy ułożyć solidne ścieżki z płaskich kamieni, których na szczęście tu nie brakowało.
Zatem przed nami ostateczna próba, jeśli nie teraz to już nigdy. Świadomi powagi sytuacji wznieśliśmy międzynarodowe wołanie o przychylność wszelkich bogów. ‘Niech Bóg będzie z nami’ powiedział Grek, Austriak dodał ‘Boże pobłogosław’, a my dodaliśmy ‘To be or not to be’. Jeszcze raz zakładamy strzęp liny podczepiając UP'a do sfatygowanego Peugota Greka. Austriak i Gosia w gotowości bojowej czekają by popchnąć samochód. Próbujemy pierwszy raz, samochód już prawie wyjeżdża z dołka, jednak wciąż brakuje dosłownie kilku centymetrów, by wyrwać się z pułapki. Tylko ręczny hamulec powstrzymuje go przed ponownym stoczeniem się do wykopanej dziury. W tym kluczowym momencie najważniejsza okazuje się siła krzepkiego Austriaka i Gosi. Podejmujemy drugą próbę i tym razem silnik UP'a wspomagany siłą mięśni daje radę. Samochód wyjeżdża na stabilny grunt. Uffff.....
W całej tej sytuacji najbardziej zadziwiające dla nas było to, że obok miejsca gdzie zakopał się nasz samochód stał zaparkowany Passat. Nie mogliśmy przypuszczać, że tam gdzie zaparkowaliśmy UP'a grunt będzie aż tak grząski. Pewnym wyjaśnieniem może być to co pod koniec powiedział nam Grek. Stwierdził on, że jesteśmy już drugim samochodem, który zakopał się tego dnia na tym parkingu. Po takich przeżyciach w ramach rekompensaty parkowanie tu mieliśmy gratis. W końcu mogliśmy iść na plażę, by zmyć z siebie piach i ochłonąć.
Plaża w Kommos okazała się bardzo ładna i piaszczysta. Zejście do morza jest tu stosunkowo łagodne, dno zbudowane jest z dużych kamiennych płyt. Tuż przy brzegu znajduje się spory nasyp kamieni naniesionych przez fale. Niestety oddzielają one leżaki od morza, więc chcąc się wykąpać trzeba przez nie przejść, co nie jest najprzyjemniejsze, ponieważ są one bardzo (!) nagrzane. Przypominało to trochę bieg po rozżarzonych węglach.
Matala Beach Festival 2013
Po godzinie spędzonej na odpoczynku postanowiliśmy jechać dalej. Kolejnym celem była znajdująca się po sąsiedzku Matala, w której tego dnia kończył się festiwal "Matala Open Air". To stosunkowo młoda impreza, która jednak szybko wrosła w kalendarz wakacyjnych wydarzeń odbywających się na Krecie. Była to trzecia edycja festiwalu, na którym wspominana była muzyka związana z ruchem hippisów, którzy od wielu lat są obecni w Matali i tworzą swoisty klimat tej miejscowości.
W obecnej formie festiwal jest już bardzo zorganizowany. Na kilku skrzyżowaniach poprzedzających wjazd do Matali stały policyjne patrole, które kierowały ruchem turystów. Przed miejscowością zorganizowano kilka dużych parkingów, na których ekipy organizatorów sprawnie rozstawiały przyjeżdżające samochody. W dniach kiedy odbywa się festiwal wjazd do centrum Matali jest niemożliwy.
Po zaparkowaniu samochodu w pierwszej kolejności poszliśmy obejrzeć prace wykonane w ramach happeningu Street Painting. Jest to towarzysząca festiwalowi impreza, w czasie której jedna z głównych ulic Matali została zamieniona na gigantyczne "płótno", które pokryte zostało dziesiątkami przeróżnych malunków.
Następnie weszliśmy w gąszcz straganów znajdujących się przy tej ulicy. Rozważaliśmy kupno pamiątkowych t-shirtów, jednak ceny za jakie były sprzedawane te koszulki zniechęciły nas, więc w ramach rekompensaty poszliśmy coś zjeść. Znaleźliśmy fajną tawernę, która wznosiła się ponad plażą i miała bardzo dobry widok na całe wybrzeże oraz niewielki plac, gdzie rozstawione były dwie sceny. Jeden rzut oka na kartę dań wystarczył by zwrócić naszą uwagę na omdlałego imama (Imam Baildi), który dodatkowo był oferowany tego dnia w promocji. Pod tą fantazyjną i zagadkową nazwą kryje się pyszny faszerowany bakłażan. Jest to danie, którego jednym z głównych składników jest oliwa z oliwek. Imam, dla którego po raz pierwszy w ten sposób przyrządzono bakłażana, zemdlał gdy zobaczył ile drogocennej wówczas oliwy użyto do tego dania. Właśnie to wydarzenie jest prawdopodobnie genezą nazwy. Jedno jest pewne, gdyby temu imamowi przyszło zjeść skądinąd smaczną grecką wersję tego dania, którą podano nam w tej tawernie, to skończyłoby się raczej na zawale, bo nasze bakłażany po prostu pływały w oliwie.
Korzystając z uroków położenia tej tawerny przy dźwiękach muzyki dobiegającej ze sceny podziwialiśmy niesamowitą ilość ludzi, która plażowała kilka metrów niżej. To co widzieliśmy przypominało raczej pocztówkę z plaży we Władysławowie. Na Krecie raczej trudno jest zobaczyć takie zagęszczenie leżaków, które tu były rozłożone w niewielkich odstępach od siebie. W takich warunkach na pewno ciężko mówić o wypoczynku, więc nawet nie przyszło nam do głowy, aby dołączyć do tłumu na dole.
Tripiti - grecka oaza
Patrząc z perspektywy czasu uważamy, że powinniśmy ten dzień zakończyć odpoczynkiem na jednej z okolicznych plaż. Jednak wtedy nasz plan, którego postanowiliśmy się trzymać, zakładał jeszcze jedną atrakcję: przejazd wąwozem Tripiti prowadzącym na plażę Asterousia.
Miejsce to wpadło nam w oko jeszcze na etapie wstępnego planowania wakacji. Na jednej ze stron poświęconych Krecie trafiliśmy na zdjęcia wąwozu, które wzbudziły naszą ciekawość. Tym samym Tripiti trafiło na naszą listę "to do" a w zasadzie "to see". W serwisie cretanbeaches.com znajduje się dość enigmatyczny opis drogi wiodącej do tego miejsca, który określa ją jako przejezdną. Początkowo szutrowa droga jest dosyć szeroka i dobrze utrzymana. Jednak dalszy odcinek wspinający się do przełęczy nie ma już tak dobrej nawierzchni. Po rozpoczęciu zjazdu w stronę wąwozu Tripiti jakość drogi ulega jeszcze pogorszeniu także odcinek ten jest dosyć wymagający i przejazd możemy polecić jedynie doświadczonym kierowcom lub osobom dysponującym samochodem z napędem 4x4. Po zjechaniu na dół rozległego wąwozu dojeżdża się do stromej skalnej ściany. Dalsza część drogi poprowadzona jest wąskim kanionem, którego szerokość miejscami jest niewiele większa od szerokości samochodu.
Po przekroczeniu tej skalnej rozpadliny i przejechaniu dalszych kilkuset metrów dojeżdża się do plaży, która nie jest szczególnie urocza i raczej nie wynagradza trudów dojazdu do tego miejsca. Odnieśliśmy raczej wrażenie, że jest ona swoistym greckim azylem, w którym miejscowi szukają schronienia przed wszędobylskimi turystami. Plaża w Tripiti sprawia wrażenie dzikiego kempingu mimo wyraźnych tablic zakazujących biwakowania. Wzdłuż wybrzeża w cieniu niewielkich drzew poustawianych było mnóstwo przyczep kempingowych, przy których widać było Greków kręcących się wokół rozpalonych ognisk i grillów.
Ze względu na późną porę dojazdu nie mogliśmy sobie pozwolić na zbyt długi odpoczynek. Starliśmy nieco pyłu z tylnej szyby mocno umorusanego UP'a i ruszyliśmy w drogę powrotną, na którą składała się mozolna wspinaczka na dopiero co pokonywane serpentyny. Podjazd tu jest dosyć stromy i na tyle trudny dla samochodu, że w kilku miejscach załączała się kontrola trakcji. Chyba nie trzeba dodawać z jaką radością przywitaliśmy asfaltową drogę. Chociaż była ona wąska i znajdowała się w kiepskiej kondycji to my poczuliśmy się tak jakbyśmy dojechali do autostrady.
W drodze powrotnej kierując się w stronę Plakias nasz niepokój budził pożar w rejonie Agia Galini. Przez jakiś czas zastanawialiśmy się nawet, czy nie będziemy zmuszeni do powrotu objazdem. Nad miejscem pożaru z wody używanej do gaszenia wytworzyły się wielkie obłoki pary, z których uformowały się całkiem pokaźne chmury. Szczęśliwie jednak okazało się, że droga do Plakias była całkowicie przejezdna. Zmęczeni i umorusani (my i UP) dotarliśmy do hotelu po godzinie 20.